nadprzyrodzonymi. Jest na przykład skłonny interpretować wszystkie przejawy
ludzkiej psychologii wyłącznie z punktu widzenia przyjmowania, przetrawiania i wydalania pożywienia. Widzi mnie, dajmy na to, zadumanego nad tajemnicą Czarnego Mnicha i mówi: „Ee-ech, gołąbeczku, powinien pan zjeść coś ostrzejszego, od razu cała melancholia przejdzie”. Albo pokazuję mu z daleka romantyczną damę, która omal nie odciągnęła mnie od zleconego zadania (ach, Księżniczko Marzeń, czy to ja mam teraz głowę do ciebie?), a Kubowski kiwa głową: „Patrz pan, jaka, biedactwo, bledziutka. Nic, tylko jada źle, mało pożywnie, stąd ociężałość żołądka i zaparcia. Tu by się jesiotr przydał z syropem żurawinowym, a potem do tego koniecznie kieliszeczek włoskiej grappy albo francuskiego calvadosu. Od razu przewód pokarmowy się rozrusza”. No, w ogóle, rozumiesz, Ojcze, co to za osobnik. Wobec tego umyśliłem sobie ot co: wezmę go ze sobą pod pretekstem nocnej przechadzki, sprzyjającej trawieniu. Po pierwsze – w towarzystwie będzie mniej straszno, po drugie – jeśli Wasilisk mi się przywidział, to adwokat go nie zobaczy, a po trzecie – jeśli kryje się w tym jakiś cyrkowy trik, to takiego prozaicznego faceta na plewy nikt nie weźmie. Specjalnie nie uprzedziłem o niczym towarzysza wyprawy – dla czystości doświadczenia. Na tym widać polegał mój błąd i moja wina. Wszystko przebiegało dokładnie tak jak poprzednim razem. Specjalnie posadziłem Kubowskiego twarzą do Rubieżnej, a sam nie odrywałem wzroku od fatalnego miejsca. Nikogo tam nie było, nikogo ani niczego, to nie ulega wątpliwości. Ale ledwie księżyc przebił się przez lekkie chmurki, kiedy na wodzie pojawiło się znane mi widmo, które niemal natychmiast otoczył oślepiający blask. Głosu tym razem nie usłyszałem, dlatego że mój cynik – właśnie miał zamiar włożyć do ust czekoladowy bonbonik – ryknął dzikim głosem iż nieoczekiwaną szybkością rzucił się do ucieczki. Nie mogłem za nim nadążyć (tak, tak, ledwie rozlał mi się po skórze ten sam co przedtem obmierzły, mogilny chłód, a już utraciłem całe swoje zdecydowanie) i pewnie nie dogoniłbym go aż do granicy miasta, gdyby w pół drogi Kubowski nagle nie zwalił się na wznak. Przysiadłem nad nim i zobaczyłem, że chrypi, przewraca oczami, zerwać się i uciekać dalej wcale nie zamierza... Kubowski umarł. Nie tam, na drodze, tylko dopiero rankiem, w klasztornym lazarecie. Wylew krwi do mózgu. Innymi słowy, przed adwokatem pojawił się ten sam pan Kondrat, o którym uprzedzał fioletowy Faust. I powiedz, władyko, kto, twoim zdaniem, zabił obżartucha – ja czy Czarny Mnich? Nawet jeśli on, to ja i tak wychodzę na współuczestnika. Prosto z lazaretu, kiedy już miłosierni bracia (brodaci, w białych kitlach narzuconych na czarne habity) zabrali nieboszczyka do chłodni, udałem się do lecznicy doktora Korowina i choć pora była wczesna, zażądałem natychmiastowego widzenia z gwiazdą chorób nerwowo-psychicznych. Z początku za żadną cenę nie chcieli mnie wpuścić bez rekomendacji, ale znasz mnie, Przewielebny: kiedy trzeba, to ja się i przez ucho igielne przecisnę. Miałem do gwiazdy dwa pytania. Pierwsze: czy jest możliwa zbiorowa halucynacja wzrokowo-słuchowa? Drugie: czy nie zwariowałem? Korowin najpierw zajął się tym drugim pytaniem i odpowiedział na nie dopiero po godzinie. Pytał mnie o tatusia, o mamusię i innych praszczurów aż do pradziadunia Pantelejmona Lentoczkina, który zgasł na białą gorączkę. Potem świecił mi w źrenice, stukał młotkiem po stawach i kazał rysować figury geometryczne. Na koniec oznajmił: „Jest pan zupełnie zdrowy, tylko czymś mocno, aż do stanu histerii, przestraszony. Cóż, łaskawy panie, teraz możemy porozmawiać także o halucynacjach”. Opowiedziałem. On wysłuchał mnie uważnie, potakując, a potem zaproponował mi takie wyjaśnienie, które w danej chwili w pełni mnie zadowalało. „W jesienne noce na wyspach – powiedział – ze względu na szczególne nasycenie powietrza ozonem i efekty zwierciadła wodnego zdarzają się nierzadko