niczym pełgający na wietrze płomyczek, rozpalić i nie dać jej zgasnąć.
– No dalej, no dalej – zaciągnął Berdyczowski, przyspieszając kroku. Przed krzywo zbitymi drzwiami zatrzymał się jednak i nieznacznie, tak żeby z tyłu nie było widać, przeżegnał się. Rozbierać się do naga to oczywiście nonsens – zdecydował podprokurator. Tak czy inaczej, nie pamiętał dokładnie formuły ze średniowiecznego traktatu. Ale nic to, jakoś obejdziemy się bez formuły. Wystarczy dotknąć wydrapanego na szybie krzyża i coś tam powiedzieć o układzie archanioła Gabriela ze Złym. Przyjdź tu, duchu święty – zdaje się, że tak. A jeśli zaczną się kłopoty, trzeba szybko krzyknąć po łacinie: „Wierzę w Boga!”, i wszystko doskonale się ułoży. Te beztroskie rozmyślania dodały śledczemu odwagi. Chwycił za skraj drzwi, sprężył się ile sił i pociągnął do siebie. Okazało się, że nie było po co się wytężać, drzwi ustąpiły lekko. Stąpając po skrzypiącej podłodze, Matwiej Bencjonowicz spróbował zorientować się, gdzie jest okno. Zastygł niezdecydowany, ale w tej właśnie chwili księżyc, który na pewien czas schował się za chmurkę, znów oświetlił sklepienie niebieskie i po lewej stronie zajaśniał srebrzysty kwadrat. Śledczy zwrócił tam głowę i zadławił się panicznym okrzykiem. Tam ktoś stał! Nieruchomy, czarny, w spiczastym kapturze! Nie, nie, nie! – Berdyczowski potrząsnął głową, żeby odegnać przywidzenie. Głowa, jakby nie wytrzymując wstrząsów, wybuchła nagle nieznośnym bólem, przenikającym czaszkę i mózg. Wstrząśnięta świadomość opuściła podprokuratora i już więcej niczego nie widział ani nie słyszał. Potem, nie wiadomo po jakim czasie, nieszczęsny śledczy odzyskał zmysły, ale nie wszystkie – wzrok powracać nie chciał. Berdyczowski oczy miał otwarte, ale wciąż nic nie widział. Wytężył słuch. Było tak cicho, że słyszał szybki, szybki stukot własnego serca, słyszał nawet ruchy powiek. Wciągnął nosem zapach pyłu i trocin. Bolała go głowa, ciało miał odrętwiałe – a więc żył. Ale gdzie jest? W chatce? Nie. Tam było ciemno, ale nie tak, nie absolutnie ciemno, jak w trumnie. Matwiej Bencjonowicz chciał się podnieść – uderzył w coś czołem. Poruszył rękoma – nie był w stanie rozsunąć łokci. Zgiął kolana – też wbiły się w coś twardego. Podprokurator zrozumiał, że rzeczywiście leży w zabitej trumnie, i krzyknął. Z początku niezbyt głośno, jakby nie utraciwszy nadziei: – Aa! Aaa! Potem ile tchu w piersiach: – Aaaa!!! Wykrzyczawszy z siebie całe powietrze, zachłysnął się szlochem. Mózg, przyuczony do logicznego myślenia, skorzystał z krótkiej przerwy i rozwiązał jedną zagadkę – niestety, za późno. To dlatego Lagrange strzelał do siebie lewą ręką i z dołu do góry! Inaczej nie mógł w trumnie wykręcić rewolweru. Jakoś zdołał wyciągnąć swego smitha-wessona z długą lufą, skierować go ku sercu i wypalić. O, jaka sroga zawiść wobec zmarłego policmajstra ogarnęła pana Matwieja! Jaką ulgą, jakim niewiarygodnym szczęściem byłoby mieć pod ręką rewolwer! Jedno naciśnięcie spustu i koniec koszmaru, na wieki wieków. Przełykając łzy, Berdyczowski mamrotał: „Masza, Maszeńka, wybacz... Znowu cię zdradziłem, i to jeszcze gorzej niż tam, na drodze! Porzucam ciebie, zostawiam samą...” A mózg dalej robił swoje, choć teraz jego praca nikomu już nie była potrzebna. Z Lentoczkinem też już wszystko stało się zrozumiałe. Jasne, że po pobycie w trumnie żadnych dachów ani ścian chłopak nie znosi, w ogóle żadnych ograniczeń dla ciała. Szlochanie ustało samo – to Berdyczowski doszedł do kolejnego odkrycia. Ale przecież Lentoczkin jakimś sposobem z trumny się wydostał! Niech będzie, że szalony, ale żywy! To znaczy – jest nadzieja!