powinna się zatrzymać i odpocząć, oprzytomnieć, może napić się kawy...
Możliwe, że w domu nikogo nie było. Jezu... Zważywszy ostatnimi czasy na napięcie, wyrzuty sumienia i stres, pewnie wszystko sobie wyobraziła. Myśli nie dawały jej spokoju. Zobaczyła zakręt przed sobą i zahamowała. I wtedy zauważyła explorera za sobą. – Wyprzedzaj, kretynie – mruknęła roztargniona, wpatrzona w lusterko. SUV miał zaciemnione szyby, ale dostrzegła kierowcę. O Boże. Serce stanęło jej w piersi. Kierowca patrzył prosto na nią. Zdusiła krzyk. To był ten sam człowiek, którego widziała w oknie sypialni. Przerażona do granic obłędu wcisnęła gaz do dechy. Kio to jest, do cholery? I dlaczego ją śledzi? Zobaczyła zakręt i wzięła go ostro, licząc, że zgubi prześladowcę, ale źle oceniła odległość i wypadła z łuku. Koła zabuksowały na żwirze. Szarpnęła z całej siły, chcąc wrócić na jezdnię, ale wóz wpadł w poślizg, obracał się. Dziko. Szaleńczo. Zupełnie straciła nad nim panowanie. A potem zadrżał. Zakołysał się. I runął w dół. Przez ciągnącą się w nieskończoność chwilę Jennifer wiedziała, że umrze. Co więcej, wiedziała, że zaraz stanie się ofiarą morderstwa, które prawdopodobnie zlecił jej przeklęty były maż Rick Bentz. Rozdział 1 Dwanaście lat później Pogadamy za sześć tygodni. Melinda Jaskiel była nieugięta. Zdecydowana. Rick Bentz stał na werandzie i czuł, jak telefon komórkowy przykleja mu się do ucha w dusznym upale bagien Luizjany. Zrozumiał, że szefowa się nie ugnie. Pot spływał mu z nosa. Spojrzał na czubek kuli tkwiący między kamiennymi płytami na patio. Bolały go plecy, każdy krok przynosił ból, ale nikomu się do tego nie przyzna, a już zwłaszcza nie Jaskiel. Jako szefowa nowoorleańskiego wydziału zabójstw mogła go przywrócić od czynnej służby. Albo nie. Wszystko od niej zależało. Po raz kolejny Melinda Jaskiel trzymała jego los w swoich rękach. Po raz kolejny ją błagał. – Posłuchaj, muszę pracować. – Irytował go żałosny ton własnego głosu. – Żeby wrócić, musisz być w świetnej formie, na sto procent, może na sto dziesięć. Zacisnął zęby. W upalnym słońcu Luizjany z bagien otaczających domek ukryty wśród drzew unosiła się lekka mgła. Jaskiel zatrudniła go, gdy nikt inny nie chciał zaryzykować po bałaganie, jaki zostawił za sobą w Los Angeles. A teraz go odpycha. Słyszał, jak mruczy coś pod nosem, i przez ułamek sekundy wydawało mu się, że zmieniła zdanie. – Słuchaj, Rick, nie jesteś typem, który od rana do wieczora przekładałby dokumenty na biurku. – Od kilku miesięcy mam fizjoterapię, jestem silny jak byk. – Dość silny, by gonić podejrzanego? Powalić go na ziemię? Upaść, przeturlać się, wyjąć broń i osłonić partnera? – To telewizyjne bzdury. – Czyżby? – W głosie Jaskiel zabrzmiała nuta sceptycyzmu. – O ile pamiętam, do szpitala trafiłeś właśnie po takich telewizyjnych bzdurach. – Za dobrze go znała. – Znasz zasady. Przynieś zaświadczenie od lekarza, a porozmawiamy o powrocie do czynnej służby. Porozmawiamy. Niczego nie obiecuję. Sam wiesz, że emerytura to całkiem niezły pomysł. – Jezu, Melinda, zaczynam podejrzewać, że chcesz się mnie pozbyć – żachnął się. – Nadal chodzisz na fizykoterapię, nadal jesteś zbyt spięty. Koniec tematu. Pogadamy później. – Rozłączyła się.