— Velde dojedzie do nas do Włoch, jak tylko będzie mógł
opuścić swoich gości. Nie może okazywać nadmiernego pośpiechu — wyjaśnił hrabia. — Wymówi się tym, że pragnie być na naszym ślubie. Nam rzeczywiście bardzo zależy, aby książę zaszczycił nas swoją obecnością. Ty, kochanie, zaczekasz z nami na niego, prawda? Odpowiedzią na to pytanie była radość, jaka biła z jej oczu. Kiedy dojechali do Rzymu, Tempera nie wyglądała zbyt 167 efektownie. Miała tylko tę odzież, którą przywiozła z Londynu. Jednak już w ciągu następnej doby poczwarka — jak siebie nazwała — przemieniła się w pięknego motyla. Na życzenie hrabiego do willi przybyli najlepsi krawcy Rzymu i przygotowali jej wspaniałą wyprawę. Tempera pomyślała, iż książę może jej nie poznać. Kiedy zaprotestowała przeciw oszałamiającej hojności hrabiego, ten uśmiechnął się tylko i powiedział: — To część prezentu ślubnego ode mnie. Chcę ci powiedzieć, Tempero, że nigdy nie zdołam odwdzięczyć się za przyjaźń, jaką darzył mnie twój ojciec, i za twoją dobroć i życzliwość dla mojej przyszłej żony. Myśl o własnej przyszłości wprawiała Temperę w pełne szczęścia uniesienie. Co do lady Rothley, była pewna, że i ona znalazła mężczyznę, który uczyni ją szczęśliwą. W przeciwieństwie do ojca Tempery, hrabia nie traktował lady Rothley jak dziecka, lecz jak coś bardzo cennego: jak skarb, który musi chronić przed wszystkim, co przykre, brzydkie, nieprzyjemne czy niespokojne. Tempera usłyszała kiedyś, jak hrabia mówił do lady Rothley: jedyny twój obowiązek, mia bella, to wyglądać pięknie, a twój widok wystarczy moim oczom za wszystko. — Jestem taka szczęśliwa, tak szalenie szczęśliwa!— mówiła lady Rothley co wieczór, kiedy całowała Temperę na dobranoc. — Skąd mogłyśmy wiedzieć, ty i ja, że jadąc na południe Francji wyruszamy w podróż do raju? Tempera pomyślała, że kiedy poślubi księcia, rzeczywiście znajdzie się w raju. Teraz, kiedy na niego czekała, serce biło jej szybciej. Każda sekunda przybliżała ją do chwili, gdy znów będą razem. Złoty blask nad Rzymem i błękitne niebo pociemniały. 168 Wysoko nad drzewami cyprysowymi zamigotała pierwsza wieczorna gwiazda, jakby próbując przedostać się przez półprzezroczystą zasłonę. Ta chwila dnia wydawała się Temperze szczególnie wspaniała. Ulice o zmierzchu nabierały dziwnej świetlistości i stawały się różowe, jakby wchłonęły cały słoneczny blask, by przechować go do następnego ranka. Przygasające światło jarzyło się jeszcze, odbijając się na murach szafranową żółcią, różaną czerwienią i brzoskwinią. Chodniki połyskiwały niby pamiętająca jeszcze prehistoryczny ogień lawa. Po drugiej stronie Tybru lśniła szkarłatem kopuła katedry Świętego Piotra. Najpierw