szarych oczach malowała się tęsknota. Potrzeba zwierzenia. Potrzeba kontaktu. Chciał
wyciągnąć rękę i dotknąć Rainie. Ale obawiał się, że gdy zrobi najmniejszy ruch, ona rzuci się do ucieczki. – Rainie... – Powinnam już iść. – Chcę cię wysłuchać. – Nie mam nic do powiedzenia! Potrzebuję trochę czasu. – Następne czternaście lat? A może tylko pięć, do kolejnego morderstwa w Bakersville? To cię niszczy. Wyrzuć z siebie prawdę! Co się stało z twoją matką? Co zrobiłaś z tą strzelbą? Wstała raptownie. Zaskoczył go ogień w jej oczach, nagłe zaciśnięcie warg. – Nie wspominaj więcej o mojej matce. – Niestety, będę. – Nie twoja sprawa... – Za późno. Trzeba było poprzestać na tych prostakach, z którymi się spotykałaś, Rainie. Teraz masz przed sobą prawdziwego mężczyznę i ja nigdzie nie odejdę. – Ty arogancki sukinsynu. – Tak. A teraz opowiedz mi o swojej matce, Rainie. – Najczęściej nadużywany przez psychologów tekst. Więc tym jestem dla ciebie, Quincy? Ciekawym przypadkiem, o którym później będziesz mógł napisać artykuł dla Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego? – Zamknij się, Rainie. – O, jeszcze lepiej. Quincy, wściekły, zmarszczył brwi. Chwycił Rainie za ramiona z gwałtownością, która samego go zdziwiła. – Przemoc? – szepnęła i rozchyliła usta. Zauważył, że jej oczy znowu pociemniały. – Chcesz tego, prawda? – odparł spokojnie. – Znasz ten schemat. Sposób, żeby ściągnąć mnie do poziomu, na który swoim zdaniem zasługujesz. Jeśli ograniczysz się do fizyczności, nie będziesz musiała czuć. Zgadza się? Wbiła w niego harde spojrzenie. Przycisnął ją jeszcze bliżej. Ich usta dzieliło tylko parę centymetrów. – Puść mnie – szepnęła. Jeśli stąd odejdziesz, będziesz całą noc chodziła po swoim domu. Boisz się snu. Boisz się koszmarów. Chcesz, się od nich uwolnić, ale nie robisz nic, żeby sobie pomóc. – Puść mnie albo już nigdy nie zaśpiewasz barytonem w kościelnym chórze. – Opowiedz mi o tym, Rainie. Chcę cię wysłuchać. Może nawet zrozumiem. Zadrżała w jego ramionach. Znowu zauważył w jej oczach niezdecydowanie. Chciała mówić, a jednocześnie jakaś część duszy, silna i gwałtowna, nie dawała za wygraną. Widział strach, zwątpienie i wstyd. Lata cierpienia, narastającego wraz z każdą nową butelką, otwieraną przez matkę, z każdym uderzeniem. Ale chwila ta minęła i Rainie znowu zamknęła się przed nim. Już myślał, że zaraz się czegoś dowie, kiedy jej twarz znieruchomiała, a oczy straciły blask. Wiedział, że bitwa dobiegła końca. Puścił ją. Cofnęła się, wzruszając ramionami. – Nieźle – powiedziała z wyraźną irytacją w głosie. – Nigdy bym nie pomyślała, że z ciebie taki brutal, agespie. Quincy nie zawracał sobie głowy odpowiedzią. Rainie schowała się już do swojej skorupy. Matka dała jej najwyraźniej dobrą szkołę. – Wychodzę – oświadczyła buntowniczo. – Dobranoc, Rainie. Zawahała się i popatrzyła na niego ze złością. – Nie możesz mnie powstrzymać. – Kolorowych snów, Rainie. – Sukinsyn – syknęła z furią i ruszyła do drzwi. Szarpnęła je mocniej, niż było to konieczne. Nie zareagował. Trzasnęła z całych sił. Zapadła cisza. Quincy wciąż stał przy łóżku, myśląc o Rainie Conner i wszystkim, co mogło się wydarzyć przed czternastoma laty. Myślał o strzelbach, o Dannym O’Grady i o